Całe życie byłam leniwą bułą. Jak to mawiała moja mama – „dziecko, Ty do wszystkiego masz słomiany zapał”. Za co się nie brałam, to bardzo szybko rzucałam. Albo to nie było to, albo mnie nudziło, albo zabrakło motywacji do działania. Z tego też powodu w 2011 roku zaczęłam pisać bloga. Doszłam do wniosku, że jeżeli pochwalę się światu, że chcę coś osiągnąć, to łatwiej będzie osiągnąć założone cele. Z biegiem czasu czytało mnie coraz więcej osób, spore grono motywowałam do własnego działania i blog rzeczywiście spełnił swoją funkcję. Potem pojawiło się dorosłe życie. Praca. I przepadłam…
Pracoholizm
Z pierwszą pracą poszło gładko. Irytował mnie kierownik i jego dziwne podejście do pracy. Zdecydowałam, że z momentem wyjścia z biura, świat pracy mnie nie interesuje. Nie ma mnie pod telefonem, nie ma pod mailem. W mojej ponad rocznej karierze w pierwszym miejscu pracy tylko raz, na prośbę bezpośredniego przełożonego, zalogowałam się na maila i wykonałam coś związanego z pracą poza jej godzinami.
Pojawiały się jednak pierwsze dodatkowe zlecenia, więc mój dzienny czas pracy był znacznie wydłużony, niż pierwotnie zakładane 8 godzin dziennie, spędzane w biurze. Szybko zauważyłam, że angażuję się w prowadzone projekty całym serduchem. Współpracuję (i cieszę się, że mam taką możliwość!) tylko z tymi, w których wierzę i których działania są zgodne ze mną. W tej sposób bardzo mocno angażuję siebie w to, co robi dana marka. Powoli zaczęło do mnie docerać, że robię więcej, niż się ode mnie wymaga, monitoruję więcej, niż się ode mnie wymaga i reaguję wtedy, kiedy nie jestem do tego zmuszona – tylko po to, żeby wiedzieć, że klient został odpowiednio zaopiekowany a dość istotna sprawa nie została przeciągana w nieskończoność, tylko załatwiona od razu.
Gwoździem do trumny pracoholizmu okazało się moje obecne zajęcie. 3 lata temu dołączyłam do software house’u, w którym zostałam specjalistą ds. marketingu. Kilka dni temu minął mój trzeci rok w firmie, której czuję się bardzo ważną częścią. W której podejmuję kluczowe dla działania decyzje. Tworzę strategie, pozyskuję klientów i w pośredni sposób daję chleb moim kolegom i koleżankom z pracy. W końcu bez klientów firma by nie zarabiała, a my nie mielibyśmy potrzeby powiększania zespołu. Kocham moje zajęcie i zaangażowałam się w nie całą sobą. Wierzę w założenia firmy. Wierzę w to, co mówią jej właściciele i dokładam cegiełkę do tego, jak ona się kształtuje. Dzięki temu moja praca nie zamyka się już w wyznaczonych 8 godzinach.
Sama sobie wybrałam ten pracoholizm
„Odnaleźć radość w swojej pracy to odkryć fontannę młodości.”
Pearl S. Buck
Pracoholizm jest niejako moją własną decyzją. Nikt mnie nie przymusza. Szef regularnie daje wykłady o work-life balance i wysyła na urlop. Mój zespół, którego pracę organizuję i nadzoruję czasami traktuje mnie jak robota.
I są takie momenty kiedy jestem sobą przerażona. Bo mogłabym odpuścić. Przecież świat się nie zawali, jeżeli jednego popołudnia nie zerknę do skrzynki mailowej. Ale kocham to co robię i świat jaki w ten sposób kształtuje. Wiele mnie to nie kosztuje. Choć w tyle głowy pojawiają się stale myśli – a czy dana rzecz jest odpowiednio zadbana, czy osoby, które miały się czymś zająć rzeczywiście to robią, a może ktoś by czegoś ode mnie potrzebował. Ciekawe, czy wpadły jakieś nowe zapytania ofertowe.
Wiem, że nie muszę i nikt nie oczekuje ode mnie tak dużego zaangażowania. Może własnie dlatego to robię? Czuję na sobie swój obowiązek i odpowiedzialność, ale wiem też, że nie wymaga się ode mnie dostępności 24/7. Po prostu to lubię. W taki sposób pracuję i jak w coś się angażuję w kontekście pracy, to staram się to robić na maksa.
Ale po co Ci ten pracoholizm?
Ostatnio sama zadaję sobie właśnie to pytanie. W ubiegłym tygodniu poszłam na urlop, bo przestałam sobie radzić. Miałam tak dużo tematów na głowie, że zwyczajnie przepaliły mi się kabelki w głowie i musiałam naładować baterie.
Wiele osób mi się dziwi. W końcu pracuję dla kogoś innego. Jeszcze żebym rozwijała swoją markę to inna historia. Ale angażować się w czyiś projekt i dawać z siebie więcej, niż to, co nakazuje umowa?
Ano właśnie. Moim problemem, bądź atutem – zależy jak na to zerkniemy – jest to, że nieważne czyj jest projekt… jeżeli jestem w niego zaangażowana, czuję go całą sobą i wierzę w to, co robi dana firma, poświęcam się jej całkowicie. I tak właśnie jest z moim obecnym zajęciem. Widzę dla siebie ogromne pole do popisu, właściwie każdego dnia uczę się nowych rzeczy. Z początkiem roku zostałam managerem działu marketingu, który rozwijam. To daje mi energię i motywację do rozwoju swoich kompetencji. Wiem, że mogłabym iść we własnym kierunku, tworzyć własną firmę.
Tylko nie chcę. Na razie. Być może się to kiedyś zmieni. W chwili obecnej na rękę jest mi pracować dla kogoś, nie martwić się podatkami, księgową. Na rękę jest mi podpisać umowę o pracę, czy dodatkowe zlecenie, robić swoje. Nie przejmować się całą biznesową otoczką, którą aktualnie nie jestem zainteresowana i na koniec miesiąca dostać przelew z wynagrodzeniem.
Czy byłabym wstanie zregygnować z pracy?
Chyba nie. Rozmawiałam na ten temat z chłopakiem i choćbym miała nieograniczone środki, to pewnie i tak w ten czy inny sposób pracowałabym. Może wtedy nie czułabym strachu i pomyślała o własnym biznesie? A może pracowałabym na pół etatu, czy jakąś jego część? Nie wiem.
Wiem tylko, że lubię pracę i lubię pracować. Czasami mnie to irytuje, bo jest tak wiele rzeczy, które chciałabym w życiu robić, że te dodatkowe 8h dziennie byłoby zbawiennie. Na dłuższą metę, lubię jednak fakt, że rozwijam jakąś część rynku. Że moja praca nie jest tylko durnym klepaniem czy bezsensownym przepisywaniem tabelek. Uczę się zdolności miękkich, ale też twardych. Rozwijam rzeczy typowo marketingowe, ale także około-marketingowe. Uczę się zarządzania zespołem i organizacji pracy kilku osób na raz.
Jestem szczęśliwa z tym co robię i nawet znajduję przestrzeń na dodatkowe działania. Jest tyle wspaniałych rzeczy, które chciałabym w życiu robić, że dorosłam do decyzji, żeby się aż tak nie przepracowywać. Staram się wypracować ten idealny work-life balance, o którym tyle się krzyczy, żeby moje stosunki z pracą były zdrowe. Zerkam na maile po godzinach pracy, robię dodatkowe projekty, ale nie czekam chorobliwie na kolejnego maila. Jak nie pali się grunt pod nogami, to na maila odpowiadam kolejnego dnia. Nie śledzę wszystkich mediów na raz i nie panikuję, że nie jestem obecna przez 30 minut.
Nawet w trakcie tygodniowego urlopu planowałam chwilę popracować. Ostatecznie na tyle byłam wstanie oderwać się od mojej pracowniczej rzeczywistości, że nie ruszyłam ani jednego tematu i zwyczajnie, po ludzku sobie odpoczęłam. Tego potrzebowałam i o to krzyczał mój organizm.
Podsumowanie
Nadal uczę się swojej relacji z pracą. O ile kocham wszystkie swoje zajęcia i doceniam możliwość pracy z najlepszymi i tymi, w których wierzę, o tyle widzę jak niezdrowa ta relacja potrafi być. Jeżeli już Twój szef wyrzuca Cię wręcz na urlop a współpracownicy boją się Ciebie sklonować, bo uważają, że w firmie obcięto by 10 etatów – wiedz, że coś się dzieje.
Angażować będę się dalej. Robić więcej, niż powinnam. Bo zwyczajnie to lubię, sprawia mi to radochę i daje dodatkowy sens w życiu. Nie zrozumcie mnie źle, bo jestem zwolenniczką twierdzenia, że pracujemy, żeby żyć a nie żyjemy, żeby pracować. Kiedy jednak pracuje się nad tym, co się lubi i co daje autentyczną radość… praca nie do końca jest pracą.
A tymczasem idę sobie odpocząć i przestać opowiadać Wam historię wariatki, dla której praca jest dużą częścią życia. Pracujcie z głową. Nie przeciążajcie się tak jak ja. I zachowajcie ten ważny balans między pracą a swoim życiem. Ja już się przekonałam jak to jest być przemęczonym przez własne, narzucone sobie, chore wymagania, które potrafią przerażać wszystkich wkoło. Wszystko jest dla ludzi, ale trzeba to robić z głową. I z głową właśnie zamierzam uskuteczniać ten mój pracoholizm ;)
Zostań ze mną na dłużej i bądź ze wszystkim na bieżąco: