Weekend spędziłam z bardzo ciekawymi ludźmi. A jak spędza się czas z ciekawymi ludźmi to pojawiają się też ciekawe rozmowy. Dużo ciekawych rozmów. Jedna z nich jednak zapadła mi w pamięć i od paru dni chodzi mi po głowie. Doszłam do wniosku, że chcę się w tym temacie troszkę szerzej wypowiedzieć i przedstawić swój punkt widzenia a przy okazji sprawdzić, co na ten temat sądzą inni. Mówię dzisiaj na temat nagradzania i karania. Z głównym naciskiem na karanie.
Qulleczka, z którą między innymi spędziłam ten weekend pracuje z dzieciakami. I powiedziała coś bardzo, bardzo, bardzo mądrego. Dla jednych coś może być nagrodą, dla innych karą. Jedno dziecko będzie szczęśliwe i dumne, bo będzie mogło stanąć przed swoimi rówieśnikami i zarecytować wierszyk, podczas gdy dla innego dziecka będzie to najgorsza kara z najgorszych i po takiej „nagrodzie” będzie czuło się gorzej, niż jakby jej w ogóle nie dostało. Zeszliśmy wtedy na temat tego, co dla nas samych zawsze było największą karą.
Wiecie jak było a właściwie nadal jest w moim przypadku? To się niewiele przez lata tak naprawdę zmieniło i można się po mnie wydzierać, można mnie uderzyć, ale nic mnie tak nie zaboli, nic mnie tak nie dotknie i nic nie będzie takim terrorem psychicznym jak milczenie. To jest dla mnie najgorsza forma kary jaką ktokolwiek może mi zaserwować. To boli. Bardzo boli. I niektórzy moi bliscy zdają sobie z tego sprawę. Moja mama dobrze o tym wie i nawet na pierwszym roku studiów to wykorzystała, kiedy zamiast na mnie nawrzeszczeć, albo w jakikolwiek sposób wyrzucić z siebie swoje żale, po prostu się do mnie nie odzywała. Bolało.
W moim wypadku działa to tak, że zaczynam szukać powodów, zaczynam tworzyć historie, zaczynam siebie obwiniać i powoli się załamywać. Jestem osobą kontaktową, gadatliwą, bardzo dużo mówię. Także wtedy, gdy coś jest nie tak. Niektórzy uciekają, inni unikają, ja staram się dążyć do konfrontacji. Gdy ktoś nie daje mi takiej możliwości, jest mi cholernie źle. Inna kwestia, gdy rzeczywiście zawiniłam, ale kiedy nie rozumiem sytuacji, albo uważam, że wina nie leży po mojej stronie, czuję się tak, jakby ktoś się nade mną znęcał.
Nienawidzę tych chwil milczenia. Nienawidzę tych chwil, kiedy się mnie unika, mając pełną świadomość, że po prostu chciałabym porozmawiać i wyjaśnić sytuację. Dla mnie to wszystko jest proste: albo wóz, albo przewóz. Albo wyjaśniamy sobie wszystko i jest okej, albo idziemy innymi ścieżkami, bo nie potrafimy się dogadać. Szkoda mi życia na wydumane żale. W dzisiejszych czasami może się w każdej chwili zdarzyć wszystko. I nie myślę negatywnie, absolutnie nie. Ale „w razie W-u” nie chcę mieć później do siebie żalu, albo żeby ktoś inny żył z tym żalem. Po co utrudniać sobie życie?
Nienawidzę też wtedy siebie, bo nawet jeżeli nic nie zrobiłam, to zrzucam winę na siebie i chcąc nie chcąc czuję się winna. Od jakiegoś czasu uczę się nie brać winy na siebie, gdy rzeczywiście nie zawiniłam, ale żeby załagodzić spory, badzo często przepraszam, tylko po to żeby było dobrze. Nawet jeżeli sama oczekuję przeprosin. Po prostu idę dalej, choć gdzieś tam w tyle głowy to wszystko mi siedzi i co jakiś czas wraca. Bo ja szybko wybaczam, ale cholernie pamiętliwe ze mnie stworzenie. Niestety.
A Was jaka forma „kary” najbardziej boli? Krzyk? Przemoc fizyczna? Milczenie? A może coś jeszcze innego?