Tak, znów wyjechałam i znów wróciłam. Znów przywiozłam Wam zdjęcia, z tym, że tym razem wybrałam się na wschód, do Bułgarii. Były plaże, było słoneczko, było pyszne, tanie jedzonko i sporo alkoholu. Sama sobie zazdroszczę, że mogłam tam jechać, bo część wyjazdu była sponsorowana, tak samo jak w przypadku Mannheim, w którym byłam w zeszłym roku. Przechodząc jednak do zdjęć… Moje zafascynowanie samolotami znów się pojawiło i mogłam się wyżyć na lotnisku. Kurcze, ja wiem, że to nienormalne, ale co zrobię, że lubię latać, że jara mnie obserwowanie chmur od góry, że lubię obserwować latające samoloty. Damn, chyba zacznę latać tanimi liniami lotniczymi, żeby częściej mieć z tym wszystkim styczność i nie trzaskać setki zdjęć, kiedy od święta gdzieś lecę.
I najgłupsze uczucie jakiego doświadczyłam. Lot Katowice – Burgas. Godzina 5 rano. Budzę się, otwieram oczy, siedzę przy oknie po prawej stronie samolotu i widzę ogromny, pięknie świecący księżyc. Łapię aparat, robię zdjęcia, które nie wychodzą, odkładam go na bok i przymykam oczy, bo padam ze zmęczenia. Odwracam głowę na lewo, żeby na nowo się znów ułożyć i jeszcze chwilę kimnąć, otwieram oczy i widzę:
I mózg Ci się na chwilę resetuje, bo patrzysz w prawo, widzisz noc, patrzysz w lewo, widzisz wschodzący dzień. Noc, dzień. Noc, dzień. Księżyc, słońce. Księżyc, słońce. Tak, a to w dole to miasto, które jest pięknie oświetlone – nie pytajcie gdzie, bo nie wiem, byłam nieprzytomna.
Po wylądowaniu czekało mnie jeszcze trochę wrażeń, bo przed lotniskiem w Burgas jest cała masa różnego rodzaju samolotów i awionetek. Udało mi się złapać tylko jedną, ponieważ Uniwersytet w Schumen podstawił nam busa do Warny i czekały mnie kolejne dwie godzinki jazdy (żeby uściślić 7 godzin na trasie Toruń – Katowice Polskim Busem, 4 godziny oczekiwania na lotnisku, ponad 1,5h lotu i dwie godziny jazdy busem).
Trasy Burgas – Warna nie pamiętam. Krótko po wystartowaniu jechaliśmy pod górę, gdzie były przepiękne widoki na morze (góry i morze to naprawdę piękne połączenie) a kiedy otworzyłam oczy czułam się, jakbym znalazła się w Azji. Budynki, które kojarzyły mi się z Koreą, czy Filipinami. Przerażenie w moich oczach było ogromne i dopiero, gdy zobaczyłam Cerkiew, którą zamierzaliśmy oglądać dwa dni później, uspokoiłam się i dotarło do mnie, że to Warna.
Po godzinie 13 przyjechał po nas Pan Profesor, który bardzo fajnie i płynnie mówił po Polsku, mimo że w naszym kraju był zaledwie dwa razy na pół roku. Bardzo ciekawy i ogarnięty mężczyzna, z którym naprawdę sympatycznie się rozmawiało. Zabrał nas nad morze, na obiadek i umożliwił posmakowanie cudownej kuchni bułgarskiej.
Na pierwszy rzut poszła Rakija morelowa. Alkohol 42%. Ja dużo nie piję, piję sporadycznie. Przy pierwszym łyku było ok, przy drugim też, potem miałam ciarki na rękach. Dobry, rozgrzewający alkohol, ale dla mnie niestety troszeczkę za mocny. Potem przyszedł czas na zupę rybną, której wyobraźcie sobie, że nigdy wcześniej nie jadłam – tak, życie na schabowych mamusi rulez!! :)
Ryba to nic. Rosół z pływającymi kawałkami rybki tak naprawdę. Pyszności dopiero pojawiły się na stole chwilę później. Ryby uwielbiam, ale mimo wszystko znów w moich oczach namalowało się przerażenie na widok ryb z głowami. Damn, mało światowa jestem, serio. Obrzydzają mnie takie rzeczy strasznie…
Po tym wszystkim na stolikach pojawiło się piwo. I Chardonnay. I znów piwo. A potem była plaża i pierwsze kąpiele, czy moczenie nóg. Powrót do akademika i przygotowanie do wyjścia na kolację (jakby obiad nie wystarczył: dwa talerze wyżej pokazanych ryb, dwa talerze sałatek i inne dodatki). No, ale profesorowi się nie odmawia i wieczorem podbiliśmy pobliską knajpkę.
No i na stół znów wjechało piwko…
… i kalmary. Moje pierwsze owoce morza. To przerażenie w moich oczach (po raz kolejny tego dnia), gdy miałam ich posmakować. Ja jestem strasznym tchórzem, serio. Ale przełamałam się i spróbowałam. Tyłka nie urywają, ale przeżyłam. Wrażenia? Jakbym jadła białko jajka na twardo, polane cytryną.
Po tym wszystkim profesor zamówił kolejne piwko i Sunny Beach – koniak. Powiem Wam, że na koniec dnia zawroty w głowie były. Od nadmiaru wrażeń i od nadmiaru alkoholu (a rodzice zawsze mówili – nie mieszaj alkoholu!!). Ja nie piję dużo, piję bardzo sporadycznie – jak już wspominałam – więc czułam się wykończona, ale szczęśliwa. Przełamałam swoje bariery, swoje obrzydzenie nowymi rzeczami i dobrze się bawiłam poznając kuchnię i kulturę Bułgarów.
C.D.N.
Zostań ze mną na dłużej i bądź ze wszystkim na bieżąco: